Odchodzili zawstydzeni, Ona i On. Tamtej chwili nie wiedzieli jeszcze, że nikt ich nie wygania i że nie odchodzą z raju. Tak, odchodzili – tyle, że – od siebie. Przez chwilę dali się zwieść myśli, że potrzebują być kim więcej, niż są. Teraz, odchodząc, czuli, że są kimś mniej.
I tylko Miłość patrzyła za nimi z samego ich środka. Widziała stamtąd, że są cali, kompletni, dobrzy. I tacy piękni! Otarła wzruszoną łzę – tak, piękni – ni mniej, ni więcej.
Tak bardzo chciała za nimi krzyczeć: Jesteście piękni! Zostańcie! Miała nadzieję, że się odwrócą, że zobaczą siebie tak, jak i Ona ich widziała.
Miast tego, na drogę, dała im czas. Wiedziała, że będą go potrzebowali, by znów uwierzyć. Nie w Nią – to znaczy w Nią trochę też; w to, że ich nigdy nie opuściła. Ale bardziej i mocniej jeszcze będą potrzebowali czasu, by znów uwierzyć – w siebie.
Poruszona długo spoglądała za nimi czule. Czule, to znaczy, że ze smutkiem i radością jednocześnie. Radością pełną oczekiwania.
Każde odchodzenie ma w sobie zapowiedź powrotu. Wiedziała, że wrócą.
A co stało się z wężem?
Wężem M. odtąd czule ogrody podlewa. Piękniejsze będą jeszcze, kiedy wrócą. Do siebie, siebie samych.