Wyciągnął stopę do przodu szukając kawałka ziemi, by oprzeć wszystko, co w sobie niósł. Nie znalazł go, tak jak wiele razy wcześniej. Stracił równowagę i zaczął spadać. Zapłakał, że to już, a potem dostrzegł, że opadający ciężar nie waży nic. Nie bał się, choć doświadczenie to nie miało nic ze znanego mu twardego stąpania po ziemi. Tu twardego nie było nic. Otaczało go ciepło, w którym nie było nic z pewności, a jednak czuł się w nim bezpiecznie. Spadając, zdawało mu się, że przez całą wieczność, zaczynał powoli rozumieć, że krawędź rozpaczy dzieli od nieskończoności miłości niecały krok. I że łzy zawsze kapią w miłość, że w miłość się upada, że wszystkie nieudania udają się w nią. Spadając też odnajdywał wszystkie swoje zagubienia. Na początku dziwił się trochę, że wcale nie wyglądały na zagubione. Z czasem przestał dziwić się dlaczego, a dziwił się po prostu. I przestał pisać. I wyszedł w słońce.